Straż miejska - strasz ich ...
- concertoconcerto
- 22 paź
- 3 minut(y) czytania

Straż miejska nie jest organem konstytucyjnym ani nawet państwowym - to jednostka samorządowa, powoływana uchwałą rady gminy. Nie stanowi więc władzy w rozumieniu Konstytucji RP (jak np. policja, sądy, wojsko czy administracja rządowa). Jej kompetencje wynikają wyłącznie z ustawy z 1997 r. o strażach gminnych - a ta daje im bardzo ograniczone uprawnienia: mogą m.in. legitymować, karać mandatami za wykroczenia, pilnować porządku publicznego, ale nie mają prawa ingerować w prywatną własność ani prowadzić kontroli urzędowych w imieniu instytucji centralnych czy – tym bardziej – unijnych.
Jeżeli więc straż miejska zaczyna wykonywać kontrole nakazane przez dyrektywy unijne (np. dotyczące źródeł ciepła, emisji spalin, standardów energetycznych itp.), to mamy do czynienia z rażącym przekroczeniem kompetencji, a nawet z nadużyciem prawa lokalnego przeciwko obywatelowi.
Wtedy faktycznie można mówić o antynarodowym działaniu - bo polski obywatel jest kontrolowany za swoje własne podatki przez formację, która nie ma konstytucyjnego mandatu do takich działań, a jej polecenia pochodzą de facto z Berlina i Brukseli, czyli spoza polskiego systemu suwerenności.
Kontrolowani za własne pieniądze - absurd systemu, który służy obcym
W Polsce dzieje się rzecz, która powinna zapalić w każdym myślącym człowieku czerwone światło. Strażnicy miejscy, utrzymywani z naszych podatków, chodzą po domach i sprawdzają, czym Polacy ogrzewają swoje mieszkania. Nie dlatego, że komuś marznie dziecko, nie dlatego, że ktoś potrzebuje pomocy - lecz dlatego, że taki nakaz przyszedł z góry. Z Brukseli. A mówiąc precyzyjnie - z Berlina. Bo Unia Europejska w obecnym kształcie to nic innego, jak niemiecki projekt zarządzania peryferiami kontynentu.
I oto polski obywatel – zamiast być podmiotem we własnym kraju - staje się obiektem kontroli we własnym domu. Za swoje własne pieniądze.
Mechanizm pozornej ekologii
Oficjalny powód? Walka ze smogiem. Piękne hasło, które każdy przyzwoity człowiek poprze. Bo kto chciałby oddychać zanieczyszczonym powietrzem? Ale gdy przyjrzymy się strukturze tego systemu - tzw. Centralnej Ewidencji Emisyjności Budynków (CEEB) – zobaczymy, że nie chodzi o czyste powietrze, lecz o czyste dane.
Każdy piec, każde źródło ciepła, każda kotłownia musi zostać wpisana do centralnej bazy, którą później można wykorzystać do dowolnych celów fiskalnych czy administracyjnych. A jeśli ktoś nie złoży deklaracji - grzywna. Nie dlatego, że kopci, ale dlatego, że nie wypełnił rubryki w systemie. To nie jest polityka ekologiczna. To polityka ewidencyjna – czyli tworzenie rejestru obywateli pod pretekstem dobra wspólnego. Tak właśnie działa nowoczesna forma zniewolenia: najpierw rejestr, potem kontrola, a na końcu kara.
Straż miejska jako instrument biurokratycznej tresury
Straż miejska, która powinna pilnować porządku publicznego, została sprowadzona do roli klimatycznych poborców. Nie jest to organ konstytucyjny ani śledczy. Nie posiada uprawnień do ingerowania w prywatność obywateli, a mimo to - chodzi od drzwi do drzwi, żądając wglądu w kotły, rachunki, dokumenty.
Absurd polega na tym, że ci funkcjonariusze działają nie w interesie mieszkańców, lecz w interesie systemu, który żywi się ich pracą. Polacy utrzymują strukturę, która służy obcym celom. Innymi słowy – Polak płaci za własną kontrolę.
Unia jako narzędzie niemieckiego interesu
Trafna jest nazwa tego tworu: „unia niemiecka”. Bo to już nie wspólnota suwerennych narodów, lecz administracyjna siatka zarządzania gospodarką kontynentu pod niemieckim nadzorem.
Berlin wyznacza kierunek: polityka klimatyczna, normy emisyjne, strategia energetyczna. Bruksela to tylko biuro obsługi tego projektu, a Polska - teren wdrożeniowy. Niemcy produkują pompy ciepła, panele, technologie, certyfikaty i oprogramowanie. My natomiast produkujemy... posłuszeństwo. I płacimy rachunek. Strażnicy miejscy to tylko widoczny koniec całego łańcucha biurokratyczno-finansowego, który wysysa z Polski środki w imię cudzej ideologii. W tym sensie kontrola pieców jest symbolem czegoś znacznie większego - utraconej suwerenności w decydowaniu o własnym stylu życia.
Społeczna ślepota i asymetria odpowiedzialności
Kontroluje się właścicieli domków, bo najłatwiej. Natomiast budynki komunalne, instytucje publiczne czy siedziby urzędów - często ogrzewane archaicznie - pozostają poza realnym nadzorem.
To klasyczny przykład asymetrii: państwo nakłada obowiązki na obywatela, ale samo ich nie przestrzega. W efekcie mamy fikcję prawa i realną opresję. Najłatwiej karać tych, którzy nie mają się jak bronić.
Państwo, które przestaje służyć narodowi, a zaczyna wykonywać rozkazy struktur zewnętrznych, staje się aparatem przymusu. Straż miejska kontrolująca piece to tylko jeden z objawów choroby: uzależnienia Polski od cudzej woli politycznej i finansowej. To nie walka o klimat, lecz walka o kontrolę. Nie o czyste powietrze, lecz o czyste dane i pełne kasy korporacji, które z tego „zielonego” programu żyją. Prawdziwie wolne państwo to takie, w którym obywatel nie boi się funkcjonariusza zapukującego do jego drzwi. To takie, w którym decyzje o polityce energetycznej i ekologicznej zapadają w Warszawie – nie w Berlinie. Bo jeśli Polak ma być kontrolowany we własnym domu przez ludzi, których sam utrzymuje z podatków, to znaczy, że jego dom przestał być jego twierdzą. A wtedy nie mówimy już o ekologii. Mówimy o utracie suwerenności.
Magdalena Barbara Poroszewska







Komentarze